Tak samo było z jabłkami. Pomysł narodził mi się w głowie jakoś na początku listopada, ale wciąż nie było czasu żeby go wykonać. W końcu jak czas się znalazł, to okazało się, że w opuszczonym sadzie nieopodal domu jabłka na drzewach owszem, są, ale ostały się tylko nieliczne zdrowe sztuki na najwyższych gałęziach. Sklepowe nie wchodziły w grę, bo poszukiwałam małych. W końcu udało mi się zdobyć kilka zebranych z ziemi, wygrzebywanych spod warstwy gnijących liści. I oto efekt:
Nie udało mi się uzyskać szklistego efektu karmelu (nie wiem czemu?). Cukier się rozpuścił, ale w momencie zastygania z powrotem się krystalizował, więc jabłka są pokryte chropowatą skorupką. Do mikstury dodałam czerwony barwnik spożywczy.
Robert jak je zobaczył, to stwierdził, że wyglądają ładnie, ale groźnie, a wręcz diabelsko przez te pozakrzywiane patyczki. A od takiego stwierdzenia już był tylko krok do skojarzenia ze śmiertelnie niebezpiecznymi i kusząco ładnymi jabłkami Złej Macochy, która załatwiła Królewnę Śnieżkę.
Z drobną różnicą - moje nie są trujące ;)
wyglądają ... tak, że mam ochotę je schrupać :D
OdpowiedzUsuńi wcale nie wyglądają jesiennie. własnie zimowo i świątecznie mi się kojarzą. przez tę czerwień i niebiesko-szary w tle i ta "zmrożona" powierzchnia jabłek.
znając Cię zapewniam Cię, że by Ci nie smakowały :) uczucie jest takie jakbyś gryzła cukier w kostkach :) ale faktycznie, zareklamować się potrafią :)
OdpowiedzUsuńskojarzenia zimowo-świąteczne rzeczywiście są, ale bardziej chodziło mi o trudność w pozyskiwaniu surowców. zagapiłam się, bo powinnam je po prostu zebrać te kilka tygodni wcześniej i w lodówce by mogły czekać na swój czas. ale tego nie zrobiłam, więc musiałam grzebać się w ściółce jak grzybiarz :)