środa, 23 października 2013

z pamiętnika młodej bibliotekarki


Wprawdzie miało to być tylko miejsce o fotografii, ale wobec takiego wydarzenia jestem zmuszona się ugiąć.
Pracuję w bibliotece amerykańskiej i jak do każdej biblioteki (a tu może nawet bardziej ze względu na przymiotnik "amerykańska") ciągną jak ćmy do ognia różne dziwne indywidua. Mam tu na myśli osoby, na podstawie których można by napisać niejedną ciekawą pracę naukową z zakresu socjologii, psychologii, a często również (niestety) psychiatrii.
Gość, który ostatnio mnie zaszczycił, na szczęście do ostatnie dziedziny by się nie nadał (chociaż może...). Ale do rzeczy...


Otwierają się drzwi, wychyla się przez nie mężczyzna lat około 50-60, nie wchodzi, tylko przechyla się przez próg i zza tego progu krzyczy do mnie zniecierpliwionym i podniesionym głosem:
- tu są ubezpieczenia!?!?
[ja, zbaraniała i z wytrzeszczonymi oczami] - jakie ubezpieczenia????
- no, samochodowe! [głos jeszcze bardziej zniecierpliwiony]
- nie ma. A dlaczego miały by być?
- TO PO CO MACIE TEN NAPIS NA DRZWIACH?!?!? [już wkurzony nie na żarty]
- a-ale jaki napis...? [pytam niepewnie, zaniepokojona tym, co jakiś dowcipniś mógł nam nalepić na drzwiach]
- NO JAK TO JAKI NAPIS!!? AMERICAN COŚTAM...
- [ja, spokojnym głosem, jak do dziecka] no bo jest to biblioteka amerykańska.


Pan zwiędł w tym momencie jak mimoza, albo jak balonik z którego ktoś spuścił powietrze, powiedział cichutko "aha..." i się wycofał ze swojego zzaprogowego stanowiska na zewnątrz. A ja pozostałam przez jakiś czas osłupiała...

1 komentarz: