środa, 27 marca 2013

Co mnie inspiruje?

      Dziś będzie odrobinę więcej tekstu i odnośników do konkretnych źródeł. Lubię czytać na innych blogach takie wpisy, bo często są one ścieżką do odkrywania nowych inspiracji i ciekawych miejsc, o których wcześniej nie wiedziałam. Mówiąc "inspiracja" mam na myśli coś, co swoim wyglądem, brzmieniem pobudza wyobraźnię i zmusza do szukania własnej ścieżki i formy wyrazu danego motywu. Jestem przeciwniczką kopiowania czyichś pomysłów, chyba, że jest to wyraźna forma nawiązania dialogu z dziełem, z konkretnie zaznaczonym źródłem inspiracji, chyba, że nie jest to konieczne ze względu na to, że motyw jest powszechnie znany (np. portret fotograficzny nawiązujący do "Dziewczyny z perłą" Vermeera, czy inne podobne formy przetwarzania na nowo klasyki).

      Czasem inspiracja pojawia się nagle, ale chyba nigdy znikąd. Czasem trzeba jej szukać, a czasem atakuje znienacka :). Najlepszym chyba przykładem tego mechanizmu będzie to: gdy w ostatnich dniach wracałam z pracy, czytając książkę w autobusie, zwrócił moją uwagę niezwykle sugestywny opis wzburzonej Tamizy i fal rozpryskujących się na drobne kropelki o brzeg. Przeczytałam akapit kilka razy i w głowie pojawił mi się obraz rozszalałego morza z falami w stylistyce japońskich grafik. Jako, że akcja książki toczy się na początku  XX wieku, to naturalnym skojarzeniem była secesja i oczywiste jej nawiązania do sztuki japońskiej. Myśl poturlała się dalej i zmaterializowała się w formie planu namalowania tego motywu w łazience, na wąskim odcinku ściany bezpośrednio przy prysznicu.
Bywa i tak, że idę ulicą i nagle mój wzrok przykuje czyjś ubiór, na przykład nietypowe połączenie kolorów. Daje to konkretny bodziec (najpierw musi on przebyć długą i krętą drogę w zwojach mózgowych) do zrobienia zdjęcia z tymi właśnie kolorami w roli głównej, albo rysunku, albo haftu itp..

Czasami nastaje nuda...
      Wtedy lubię poprzeglądać swoje ulubione książki - albumy, albo pobuszować po flickrze lub innych miłych dla oka miejscach. Łapię się najczęściej jednego detalu, który przykuł moją uwagę w danej pracy i przerabiam na swoją modłę. Takie odwiedziny w internecie lub książkach traktuję jako taki kij popychający mnie do zrobienia czegoś twórczego, gdy mam na to ochotę, ale z kolei mam totalną pustkę w głowie. Nie lubię działać wg schematów, wykrojów, szablonów (zarówno w kwestii szycia, robienia na drutach, czy haftu stosuję totalną improwizację), dlatego zazwyczaj o źródłach inspiracji wiem tylko ja sama, bo stanowią one tak nikły procent gotowego wyrobu, że bez wyraźnego wskazania palcem i przedstawienia toku myślowego po nitce do kłębka, nikt by się nie domyślił, że to o to chodziło :).

      Ale wracając do przetwarzania na nowo klasyki. Marzy mi się od kilku lat fotografia na bazie obrazu "Ofelia" J. E. Millais'a, muszę tylko znaleźć odpowiednią Ofelię, chętną do spławienia w szuwarach ;). Chciałabym też przetestować słynny kadr Elliotta Erwitta z psami. Czy też eksploatowane na wszelkie sposoby zdjęcie z kałużą Henri'ego Cartier-Bresson. Zresztą, co do tych dwóch ostatnich, to każdy kadr jest ikoną wartą przetworzenia na własny sposób. Chciałabym nauczyć się patrzeć na świat ich oczami i widzieć w życiu codziennym takie ciekawe reportażowe sytuacje.
      Czasem zastanawia mnie to, czy dążenie do takiego ideału jest możliwe we współczesnej reportażowej fotografii, bo wg mnie najbardziej nas w tych zdjęciach urzeka (oprócz oczywistego geniuszu kompozycyjnego) klimat tych minionych lat. Momentami wydaje mi się, że każde zdjęcie sprzed 1950 roku, nawet to najbardziej nieudane technicznie jest świetne ze względu właśnie na tą inność i "egzotykę" przedstawianego tam świata.
      I tu na szczęście, ku otarciu łez pojawia się rekonstrukcja historyczna, czyli ludzie i wydarzenia mające na celu jak najwierniejsze odtworzenie sylwetek ludzi z konkretnej, minionej epoki. Teraz tylko wystarczy wziąć aparat (koniecznie analogowy, najlepiej z tej samej epoki) i uwiecznić zaaranżowane sceny. To taka namiastka możliwości przeniesienia się w czasie :). Marzą mi się zdjęcia na płytach szklanych rekonstruktorów z bitwy secesyjnej, ale to jak na razie pieśń przyszłości ;). Póki co, wyżywam się na tych drugowojennych, czego przykładem jest poprzedni post.
Podczas ostatniego wypadu na Żuławy, postanowiliśmy nawiązać do jednego zabawnego zdjęcia z epoki:


Oryginał to zdjęcie wspomnianego powyżej Elliotta Erwitta (również tu udało mu się przekazać charakterystyczne dla niego poczucie humoru). Kadr pochodzi z Fort Dix w New Jersey, z 1951 roku. Natomiast na moim (kwadrat po lewej stonie) widać na pierwszym planie Roberta, który dzielnie wcielił się w rolę, a w tle innych chłopaków ze Stowarzyszenia "Big Red One" oraz żuławskie plenery. Widać też doskonale moje zmaganie się ze zjawiskiem paralaksy, oczywistym w lustrzankach dwuobiektywowych, które objawiło się okrutnym ucięciem stopy, mimo bardzo precyzyjnego kadrowania. Ale cóż, pierwsze koty za płoty... Przy następnej rolce będę musiała zrobić sobie próbkę, żeby na przyszłość wiedzieć jak ten błąd korygować.

Oryginalne zdjęcie prawdopodobnie pochodzi z tego bloga, który jest jednym z moich ulubionych, szczególnie do szukania inspiracji do robienia jak najbardziej "prawdziwych" zdjęć naśladujących te z II wojny światowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz